poniedziałek, 1 lutego 2016

Cztery różne tytuły, cztery różne światy …

„… Stały przed nim szeregi książek, a właściwie ich różnokolorowe grzbiety, cieńsze i grubsze. Jeszcze w szkole przyszło mu na myśl, że stojące obok siebie książki są jak szereg drzwi w tajemnym korytarzu – każde prowadzą do jakiegoś niepowtarzalnego świata, wystarczy tylko przewrócić pierwszą kartkę, żeby doń wejść …”
To cytat z książki Henryka Tomanka pt. „Zawsze obcy”. Takie proste słowa a jak bardzo oddające sens mojej fascynacji książkami.  Zaczęło się wcześnie, gdzieś na początku szkoły podstawowej, gdzie częściej biegałem do szkolnej biblioteki niż za piłką na boisku. Po jakimś czasie proporcje z tym bieganiem wyrównały się zdecydowanie, ale sentyment do książek pozostał. Bo w nich był faktycznie inny świat od tego, który nas otaczał na co dzień. 
 
Kiedyś, bardzo dawno temu, w czasach szkoły średniej spotkało mnie pewne zdarzenie, po którym urodziło się jedno z moich małych marzeń. Mieliśmy nauczyciela, któremu się zachorowało w okresie, gdy nam wszystkim wałkoniom tak bardzo zależało na poprawie ocen. Po telefonicznych, długich negocjacjach stanęło więc na tym, że mamy zebrać zaległe prace i przywieźć mu do sprawdzenia do domu.
 
Sam profesor K. był wielkim oryginałem. Był faktycznym profesorem, uczącym wcześniej na UJ-cie, z którego podobno relegowano go za przekonania do różnych „śmiesznych” szkół. Oprócz  głośnego prezentowania swoich poglądów politycznych, przeciwnych „przewodniej sile narodu”, miał dwa dyżurne tematy do dyskusji: UFO i seks. Potrafił na przykład z własnej kieszeni wyciągnąć jakiś banknot, wręczyć go naszej klasowej jedynaczce, prosząc ją, żeby sobie poszła kupić jakąś drożdżówkę, bo on akurat chce z nami mężczyznami porozmawiać  na męskie tematy. I tutaj muszę zmartwić tych, którzy myślą, że były to rozmowy  ociekające mięsistymi wulgaryzmami, które kojarzą się z takimi tematami. Rozmowy były dosadne, wielce pouczające, ale na poziomie.
 
Ale wróćmy do mojej wizyty u profesora K., bo to właśnie ja wraz z jednym z kolegów zostałem wydelegowany do zaniesienia naszych spóźnionych prac. Stara kamienica na ul. Warszawskiej w Katowicach. Same drzwi wejściowe do mieszkania robiły ogromne wrażenie, wysokie, bogato rzeźbione. Do środka wpuściła nas gosposia pana profesora, niska, szczupła kobieta w średnim wieku, patrząc na nasze zabłocone buciory krzywym okiem. W tym nikłej posturze drzemał jednak wielki duch … głosem starego kaprala kazała nam te buciory zdjąć przed wejściem i zostawić na korytarzu … ależ się wtedy nawstydziłem przez moją dziurę w skarpecie, przez którą na wierzch wyglądał wielki palec. „Pani kapral” z ciemnego długiego przedpokoju wprowadziła nas wreszcie do salonu. I tutaj po raz pierwszy nas zatkało. Salon o rozmiarach chyba 5 na 6 metrów, pełen starych mebli a na suficie … w miejscu żyrandola umocowana do sufitu połówka jaskrawo pomalowanej na żółto kuli a na suficie wymalowany znany nam układ słoneczny. Nie da się tego opisać prostymi słowami, to po prostu trzeba byłoby po prostu zobaczyć. Wrażenie niesamowite …
 
Usiedliśmy przy dużym stole, a profesor zabrał się za przeglądanie zwojów kalki technicznej oraz arkuszów wyliczeń, które przynieśliśmy. Jeden rzut oka na daną pracę i dany arkusz lądował na ziemi lub na wielkim fotelu. Te które wylądowały na fotelu, zostały wstępnie dopuszczone do oceny, te które wylądowały na ziemi mieliśmy zabrać z powrotem, bo nie były na tyle dobre, by profesor miał tracić dla nich czas. W którymś momencie profesor kazał nam zebrać tak podzielone arkusze. Moje zestawienie, te z fotela, kazał sobie zanieść do innego pomieszczenia. I tu po raz drugi opadła mi szczęka. Okazało się, że pokoik do którego zanosiłem nasze prace okazał się prywatną biblioteczką pana profesora. Ślepe pomieszczenie, jakieś 3 na 3 metry, którego wyposażeniem były jedynie półki pełne książek (od ziemi po sufit – wszystkie cztery ściany) i wielki fotel z małym stoliczkiem, postawionymi na środku pokoju. Nie miałem możliwości przyjrzeć się szczegółowo temu księgozbiorowi, ale przez tą krótką chwilę rzuciły mi się w oczy książki o tytułach z niezrozumiałymi dla mnie terminami technicznymi, zbiory różnych wierszy, piękne stylizowane okładki z napisami w języku angielskim, gdzie widniało złotymi literami wygrawerowane  nazwisko William Shakespeare …
 
Ta mała chwila, spędzona w tamtej biblioteczce, zawarzyła na powstaniu jednego z wielu niespełnionych do dzisiaj marzeń … marzy mi się taka biblioteczka … to znaczy nie chodzi mi o zestawienie książek ale o samo miejsce. Miejsce gdzie można by się wyłączyć, odgrodzić od wszelkich zakłóceń, które serwuje nam otaczający nas świat, usiąść wygodnie w fotelu i „wejść do niepowtarzalnego świata” oferowanego przez daną książkę. W realiach małego mieszkania nie ma niestety możliwości stworzenia takiej enklawy, takiego miejsca, gdzie nie będzie słychać telewizora, gdzie nie będzie pracować pralka, gdzie nie będą syczeć  i gwizdać pokrywki na garnkach. Ale kto wie, może jeszcze kiedyś uda mi się to marzenie spełnić.  Może uda się kiedyś stworzyć warunki nie tylko do czytania ale i do wyeksponowania tych wszystkich książek w jakiś sensowny sposób. Na razie muszą się one gnieździć w przyciasnej szafie i częściowo na przypadkowych półkach, a ja muszę czytać gdzieś w biegu … w autobusie, w tych krótkich chwilach bycia sam na sam z książką.
 




A co ostatnio czytałem / czytam  i jak czytam ? … to też się zmienia. Kiedyś czytałem książkę od deski do deski, by potem sięgnąć po następną. Od jakiegoś czasu jednak zdarza mi się sięgać jednocześnie do różnych pozycji. Czytam coś, dochodzę do pewnego momentu i wiem, że muszę na chwilę to odłożyć, by zastanowić się nad tym co już przeczytałem. Czasem jest to chwila, czasem dzień, tydzień …
 




Do czego więc muszę wrócić ? … do przeczytanej nie dawno książki Ewy Winnickiej pt. „Obywatel Stuhr”.  Pani Ewa rozmawiała z dwójką znanych nam wszystkim aktorów – Jerzym i Maciejem Stuhrem. Ciekawe i jakże inne spojrzenie obu panów na polską rzeczywistość. To ciekawe doświadczenie porównać swoje zdanie i spojrzenie na to co dzieje się w naszych realiach ze spojrzeniem osób z wielkiego świata. Znów potwierdza się sensowność powiedzenia, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Trudno jest się porównywać do bohaterów tej książki, ale czytając ją, przyszły mi do głowy myśli o tym jak bardzo zmieniły się relacje pomiędzy mną a moim synem, jak różnie patrzymy na te same rzeczy, na to co dzieje się w otaczającej nas rzeczywistości.
 
Z książek, które ostatnio przeczytałem na zasadzie „od deski do deski”, polecam „Wilki” Adama Wajraka. Po pobieżnym przeglądnięciu tego co pisze się o autorze w necie, wiadomo że pan Adam ma pewnie tylu samych zagorzałych wielbicielu co wręcz wrogów, ale to pewnie wynika z faktu zaangażowania się pana Adama po stronie jednej z opcji politycznych. Ja daleki jestem od jakiejkolwiek ze stron tego konfliktu, natomiast podziwiam pana Adama za to co robi dla naszych braci mniejszych i za umiejętność prostego pokazania nam otaczającego nas świata przyrody. W mojej biblioteczce jest kilka pozycji Wajraka, które „połknąłem” w kilka dni. Lektura tych książek rodzi we mnie poczucie konieczność działania na rzecz tego świata, który przez nasz pęd do nowoczesności, do ciągłego ulepszania rzeczywistości, powoduje  jego nieodwracalną degradację
 
 
Książką, którą czytam już dłuższy czas jest wydawnictwo Elżbiety Sieradzińskiej pt. „Cesaria Evora” . Kilka lat temu, kiedy muzyka Cesarii nie była u nas jeszcze tak popularna, znalazłem w necie Jej utwór „Sodade”. Nie wiele myśląc nad tym, co niesie za sobą treść tej pieśni, wykorzystałem ją jako podkład muzyczny do pewnej prezentacji multimedialnej. Dopiero po jakimś czasie wróciłem do tego kawałka i do samej Cesarii. Wkrótce ta muzyka płynąca wprost z serca bosonogiej divy, jak określano Cesarię, mocno zakorzeniła się we mnie. Urzeczony głębokim głosem Cesarii słuchałem wszystkiego co wpadło mi w ręce z jej repertuaru, nie zastanawiając się nad tym czym są śpiewane przez nią morny czy coladery. Nie dane mi był niestety zobaczyć i posłuchać Cesarii na żywo, chociaż koncertowała w sumie tak bliziutko Chorzowa. Dopiero, kiedy na półce księgarni wypatrzyłem książkę Sieradzińskiej, zainteresowałem się tym jak wyglądało życiowa droga wielkiej artystki z małego Cabo Verde. A okazuje się, że wyglądało zupełnie inaczej niż sobie wyobrażałem. To powolne czytanie omawianej książki jest  spowodowane faktem, że staram się jej lekturę uzupełniać szukaniem i słuchaniem utworów, których tytuły znajduję w treści książki. Okazuje się, że słyszałem jeszcze tak niewiele.

Ostatni książkowy nabytek, to jedyna książka Henryka Tomanka pt. „Zawsze obcy”. To powieść o tematyce „górnośląskiej”, w której autor pokazuje pogmatwane losy ludzi – Niemców i Polaków zamieszkałych na tym terenie, na tle dramatycznych wydarzeń II wojny Światowej oraz okresu powojennego. Jakżeż trudny to był okres, jak trudno jest zrozumieć  ten czas komuś z zewnątrz, kto „nie został dotknięty” tą ziemią. Jak trudno zrozumieć  losy tych ludzi, którym przyszło żyć w tym miejscu. W treści tej książki znajduję bliskie memu sercu miejsca ale i sytuacje oraz wyzwania, z którymi musieli się zmierzyć również moi najbliżsi. Sytuacje, o których nie mogli albo nie chcieli otwarcie rozmawiać, bo przypominanie ich otwierało stare rany. W rzeczywistości otaczającej nas w chwili obecnej znajduje się tak wielu różnej maści osób, którzy głośno wypowiadają się za i przeciw śląskiej tożsamości, która nie jest i nie będzie jasna i czytelna, której nie da się sprowadzić do postaci czarno – białej. Nie da się, bo na to jaka jest, miały wpływ tak różne uwarunkowania, jak te opisane w książce Tomanka. Zastanawiałem się, czy lektura tej książki mogłaby mieć wpływ na ukształtowanie poglądów tych osób o których wspomniałem powyżej. Boję się jednak, że każda ze stron sporu wyciągnie z tej książki tylko argumenty na potwierdzenie własnego zdania. Bo my mamy to jakoś w sobie zakorzenione, że nie potrafimy iść środkiem drogi, tylko zawsze koniecznie musimy twardo dreptać jednym z poboczy.
 
Cztery różne tytuły, cztery różne światy …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz