czwartek, 27 sierpnia 2015

Wyprawa w poszukiwaniu Złotej Kaczki

Tyle się w ostatnich dniach mówi o "złotym pociągu" z Wałbrzycha. A ja postanowiłem opisać moją kolejną wyprawę rowerową ... po złotą kaczkę :)

Kolejny rześki poranek, „imieniny miesiąca” (8 sierpnia). Niewiele brakowało, żeby początek wyprawy, był od razu jej końcem. A wszystko za sprawą „tirowca”. Kiedy z polnej drogi miałem wyjeżdżać na drogę w kierunku Niewiesza, widziałem że jakieś 800 metrów wcześniej, z zakrętu od strony Pyskowic wyłania się wielka ciężarówka. Wiele ich tą drogą jeździ, bo parę kilometrów dalej jest wjazd na autostradę A4, na węźle Łany. Spokojnie włączyłem się do ruchu, by po chwili już „poczuć oddech” ciężarówy na plecach. Sobotni poranek, droga pusta, tylko my dwoje. Przeczuwając, że się coś może zdarzyć, zjechałem maksymalnie na pobocze, na tyle na ile pozwalała droga. Lewy pas zupełnie pusty, ale po co odbić w lewo, kiedy przecież można postraszyć głupiego rowerzystę. Po co się plącze po publicznych drogach. Pełnym pędem przejechał obok mnie, mijając mnie na milimetry. Gdyby chociaż ciut zarzuciło mu tyłem naczepy, miałby mnie na sumieniu. Pęd powietrza zdmuchnął mnie drogi, szczęście moje, że pobocze łagodnie schodziło w niezbyt głęboki rów. Ale pamiątka z tej przygody, w postaci siniaka, niestety została.

Droga na Toszek, bo Toszek obrałem sobie jako punkt docelowy, okazała się zdecydowanie spokojniejsza. Droga znów wiła się zakrętami, raz w górę, raz w dół. Kilka dni jazdy spowodowało, że już tak bardzo „nie umierałem” na co większych podjazdach, chociaż mięśnie momentami ostro protestowały w chwilach wysiłku.

Kilka minut po szóstej dotarłem wreszcie do Toszka.

Miasto dopiero budziło się do życia, cisza, spokój. W trakcie tych wszystkich rowerowych wypraw, zastanawiałem się skąd wywodzą się nazwy poszczególnych miejscowości, wiosek czy osad. Pytanie miejscowych o to zwykle kończyło się brakiem odpowiedzi, ale czasami zdarzało się, że spytanych dwóch przechodniów kończyło się trzema różnymi historiami.
 Skąd nazwa Toszka? Pani ekspedientka z jedynego otwartego w Rynku sklepu spożywczego stwierdziła, że ona pochodzi z Paczyny i nie interesuje się historią Toszka, Zostało więc potem poszperać w internecie i w przewodnikach. Na stronie Urzędu Miasta w Toszku jest fajnie wszystko opisane (www.toszek.pl lub www.turystyka.toszek.pl)  Pozwólcie, że zacytuję tutaj fragment dotyczący właśnie pochodzenia nazwy Toszek: „… O powstaniu Toszka istnieje następujące podanie. Pewien Książę, prawdopodobnie o imieniu Bolesław, przebywał na polowaniu. Jego ulubiony pies, wabiący się Toszek, w walce z dzikiem uratował Księciu życie. Na pamiątkę tego wydarzenia Książę miał wybudować na owym wzgórzu zamek i nazwać go Toszek. Co jednak oznacza nazwa „Toszek”? Prawdopodobnie pochodzi ona od rzeczownika „tchórz”, a zatem „Toszek” byłby miejscem, wzgórzem, gdzie występowały tchórze …”.
 
Pierwsza wzmianka o Toszku pojawia się w dokumencie papieża Innocentego II z 7 lipca 1136 r., który zatwierdzał daniny, jakie arcybiskup Jakub z Gniezna otrzymał ze Śląska i okolic Bytomia. Sam Toszek jak i ziemia toszecka, w zależności od danego układu geopolitycznego panującego w danym okresie czasu, przechodziła pod kolejnych panujących, pod kolejne dynastie, państwa. Były więc pod panowaniem książąt śląskich (Bolesław Wysoki, Mieszko Raciborski), były pod panowaniem czeskim, pod zarządem Habsburgów.  Od 1742 r. Toszek znajdował się w państwie pruskim, pod niemiecką nazwą „Tost”. W okresie międzywojennym, wynik plebiscytu 1921 r. zdecydował o pozostaniu Toszka w Niemczech. W marcu 1945 r. miasto zajęły wojska sowieckie, niszczące bezmyślnie wszystko, co można było zniszczyć Strzelano więc na przykład bez jakiegoś specjalnego powodu w wieże Ratusza, postawionego w 1836 roku. Nie wiem niestety, czy wieże te miały kiedyś jakieś kopuły, czy były tak płasko zakończone, jak to widać na zdjęciu poniżej.

 

Przestrzeń Rynku tworzą malownicze kamieniczki z XIX i XX wieku, częściowo odrestaurowane. Jeszcze trochę wysiłku, a na pewno po remoncie i odnowieniu elewacji wszystkich tych domków będzie to jeden z piękniejszych rynków w tym regionie Polski.


 
W części centralnej Rynku znajduje się XVII wieczna figura św. Jana Nepomucena. Niestety słońce świecące z za „pleców” figury, uniemożliwiło mi zrobienie sensownej fotografii.

 


(Kurczaki !!! Nie wiem dlaczego na blogu nie ma możliwości obrotu pionowych zdjęć ?
Może ktoś z Was wie jak to poprawić ?)


Stojąc na stopniach podwyższenia na którym stoi figura św. Jana Nepomucena miałem niezły kadr na kopułę kościoła pw. św. Katarzyny Aleksandryjskiej.
 
 
Kościół ten powstał w 1456 r. Ciekawostką jest to, że kościół ten ma również drugie wezwanie – Najświętszego Serca Pana Jezusa. Jest to związane z faktem, że papież Klemens XIII w 1762 r. założył przy toszeckim kościele parafialnym jedno z nielicznych w świecie bractw poświęconych Sercu Jezusowemu - Bractwo Czcicieli Najświętszego Serca Pana Jezusa Od tamtej chwili Toszek stał się miejscowością pielgrzymkową.

 

Największą atrakcją turystyczną Toszka jest oczywiście Zamek. Nie wiem na ile czytelne jest to zdjęcie poniżej (zwłaszcza że znów nie umiem obrócić tych zdjęć :( ), ale jeżeli ktoś z Was chciałby się zapoznać ze skróconą historią Zamku zapraszam do lektury tablicy, która stoi u wrót Zamku.

 



Prywatnymi właścicielami Zamku było kilka znanych niemieckich rodów, między innymi Redernowie czy Collonowie. Jednym z kolejnych właścicieli był Adolph von Eichendorffa, ojciec Józefa. Dla przypomnienia – Józef Eichendorffa był wybitnym niemieckim poetą okresu romantyzmu. O fakcie pobytu … przypomina pamiątkowa tablica wisząca w bramie wjazdowej Zamku.




Zamek funkcjonuje normalnie od godz. 11-tej, ale wjazd na dziedziniec Zamku był otwarty, więc nie niepokojony przez nikogo mogłem sobie pstrykać ile chciałem. Jedyną przeszkodą było ostro świecące słońce, wyłaniające się z za głównego budynku warowni.



 
 

 


Nad dziedzińcem góruje wieża z tarasem widokowym. Jakieś cztery lata temu byłem na toszeckim zamku z grupą seniorów. Zwiedzaliśmy wtedy wieżę, gdzie między innymi podziwialiśmy miniatury kopii średniowiecznych zamków z Europy i Bliskiego Wschodu.
 

 


Po przekątnej od wieży, po drugiej stronie dziedzińca, znajduje się zamkowa studnia. Na cembrowinie studni stoi „złota kaszka” przypominająca jedną z toszeckich legend. Legenda ta wiąże się z ostatnimi prywatnymi właścicielami Zamku, rodem von Gaschin.
 
 W 1811 r. podczas kolejnego pożaru Zamku, Gizela Gaschin starająca się wydostać z płomieni, zdołała zabrać z rodowych klejnotów figurkę złotej kaczki, siedzącej na 11 złotych jajkach. Według legendy, Księżna Gizela miała zamiar w trakcie ucieczki zakopać kaczkę w podziemnym przejściu. Podziemne przejście jednak zawaliło się, a Księżna kaczkę zgubiła. Od tamtej chwili kaczki nikt nie potrafi odnaleźć.

Ja również jej nie znalazłem, więc ruszyłem dalej. Kilka dni wcześniej przejeżdżałem przez Poniszowice. Nie miałem wtedy możliwości zajrzenia do poniszowickiego kościoła, więc postanowiłem w drodze powrotnej z Toszka zajrzeć jeszcze raz do Poniszowic.
 
Trasa wiodła przez Pawłowice, Ligotę Toszecką i Niekarmię. Nie wiem czy pamiętacie, w poprzednim poście wspominałem o tym, że w trakcie moich rowerowych wypraw po tych terenach, spotkałem się z miejscami – podjazdami, z którymi przy mojej aktualnej kondycji, nie poradziłem sobie. Nie wiem na ile te zdjęcia poniżej to pokazują, ale naprawdę momentami musiałem zejść z siodełka roweru i pokonać wzniesienie na piechotę.
 



 

wtorek, 25 sierpnia 2015

Co tam jest za wzgórzem ?

No i już po urlopie. Minął tak szybko, za szybko. Chociaż tak szczerze mówiąc, były takie dni, kiedy chciało się przesunąć wskazówki zegara do przodu, byle tylko ten skwar, upał, żar lejący się z nieba jak najszybciej minął. Miałem w planie pisanie na bieżąco relacji z tych moich krótkich rowerowych wypraw, ale jak to zwykle w życiu bywa … a to coś trzeba było zrobić, a to ktoś przyjechał w odwiedziny, a czasami po prostu nie chciało mi się usiąść do klawiatury.

Teraz, już po urlopie zostały wspomnienia i klika zdjęć. W poprzednim poście pisałem o tym, że siedząc na kei, obserwując zachodzące za wzgórzami słońce, zastanawiałem się cóż za tym  najbliższym wzgórzem się znajduje.
 
Tak więc któregoś ranka właśnie w tamtym kierunku skierowałem kierownicę mojego roweru.  Pierwsze dwa kilometry dojazdu do drogi nr 40 na spokojnie, na luzie. Jeszcze kawałek tą drogą, przez Niewiesze, a następnie tuż za granicą wioski skręciłem w prawo, w kierunku na Poniszowice. No i się zaczęło …  zdobywam pierwsze wzgórze, to samo, za które chowało się zazwyczaj słońce. Trasa, którą się wybrałem okazała się dość wymagająca, jak na takiego amatora jak ja. No OK-ej, może przesadzam, po prostu trochę podjazdu, może jakieś sześćset metrów, ale faktem jest, że poczułem mocno to pierwsze wzniesienie w nogach. Ach, ten brak kondycji mieszczucha.
Dla uspokojenia rytmu serducha stanąłem na szczycie i … zrobiło mi się strasznie głupio. Ja zmęczony, jakbym co najmniej przejechał jeden z etapów Tour de Pologne, a tuż za mną, może z minutową różnicą na wzgórze wjechała na rowerze starsza Pani (z wyglądu w wieku po 70-tece), którą mijałem na dole. Ja, na rowerze z przerzutkami, wykorzystujący najłatwiejsze przełożenia, Ona na zwykłej damce bez przerzutek. Ja dyszący, jakbym  nie wiem ile przejechał, Ona spokojna, jadąca w swoim rytmie, jakby bez wysiłku i tylko Jej rower skrzypiący w rytm naciskanych pedałów. Jak bardzo bym chciał w Jej wieku być w takiej kondycji fizycznej.
A trasa fantastycznie wije się pomiędzy polami. Ukształtowanie trasy takie jak lubię, to trochę wspinaczki pod górę, to znowu zjazd w dół, gdzie czuć pęd, wiatr gwiżdże w uszach. Niestety na zdjęciach tych różnic wzniesień nie widać, bo zwykle zdjęcia „wypłaszczają” fotografowany  teren. Całą dzisiejszą trasę przejechałem na siodełku ale muszę wam powiedzieć, że w trakcie wyprawy , którą bodajże odbyłem dwa dni później, w dwóch miejscach musiałem odpuścić i po prostu dwa wzniesienia pokonać na pieszo, prowadząc rower.
 
 
 
 


Na polach widać wkoło efekty prowadzonych prac polowych, żniwa w pełni. Rżyska, bele zwiniętej słomy i zapachy … Przede wszystkim zapach właśnie słomy, uderzający w nozdrza, kręcący w głowie, tak intensywny, że ma się wrażenie że można go uchwycić w dłonie. Są też i inne zapachy, nie mniej intensywne … zapach żywicy tętniącej w sosnach … aromat ziół (przede wszystkim mięty) z podlewanego przez jakąś gospodynię warzywniaka, „smrodek” obornika wylewanego na pola (intensywny, ale można by rzec … zapach na właściwym miejscu), zapach świeżo wzruszonej pługiem ziemi i wiele, wiele innych, których trudno jednoznacznie określić , nazwać po imieniu.

Mijane wioski tak bardzo różne. W niektórych widać więcej domów (właściwie rezydencji) postawionych w ostatnim czasie przez ludzi, którzy tu spędzają wolny czas niż przez mieszkańców z dziada pradziada. Są też takie małe sadyby, w których czas się zatrzymał w latach 80-tych ubiegłego stulecia. To przede wszystkim obraz stojących w ruinach po PGR-owskich obiektów. Ale i niektóre zagrody są takie byle jakie, zaniedbane, wszechobecne graciarstwo i bylejakość.
Dotarłem wreszcie do Poniszowic. Byłem w Poniszowicach dwukrotnie. Ten drugi raz specjalnie pojechałem w drodze powrotnej z Toszka, bo zależało mi na zobaczeniu zabytkowego poniszowickiego kościoła.
 
Kościół pod wezwaniem Narodzenia św. Jana Chrzczyciela i Matki Boskiej Częstochowskiej został zbudowany w 1499 roku. Historia kościoła datowana jest już na rok 1175, ale dzisiejsza budowla pochodzi z XV wieku. Na przestrzeni wieków kościół był rozbudowywany i przebudowywany, zgodnie z nadawanymi fundacjami.
 
W 1570 roku wzniesiono obok kościoła wolno stojącą dzwonnicę. Wewnątrz dzwonnicy znajduje się zestaw zabytkowych dzwonów, w tym najstarszy z 1536 roku, zwany „Słowo Pańskie”. Sam kościół położony jest na wzgórzu, na terenie cmentarza a całość jest otoczona kamiennym murem.
 Zaraz przy głównym wejściu stoi obelisk. Próbowałem go uchwycić aparatem ale niestety z jednej strony ostre słońce a z drugiej cień rzucany przez kościół utrudniał zrobienie dobrego zdjęcia
 . Tuż obok obeliska zauważyłem coś ciekawego w ogrodzeniu. Uwieczniłem to na zdjęciu, a po powrocie do domu sprawdziłem w necie, że jest to autentyczny kartusz herbowy byłego właściciela Poniszowic Jana Antoniego von Fragstein und Niemsdorff.
 
 Niestety nie mam żadnych zdjęć z wnętrza kościoła. Pomijając fakt, że akurat wewnątrz pracowała grupa stolarzy, wymieniających podnóżki w ławkach, trwała tam wielka akcja sprzątania. Grupa chyba z 8 parafianek, szorowała, zamiatała , polerowała … a przy tym jednocześnie śledziła każdy mój krok. W sumie mam po tych kilku wyprawach takie głupie odczucie, że w naszym narodzie ciągle panuje z góry przyjęta postawa nieufności do obcych, takiego postrzegania obcych na zasadzie, „bo może on tu przyszedł coś ukraść?”. I odniosłem takie wrażenie nie tylko w Poniszowicach. W innym miejscu, kościelny wręcz ostentacyjnie zamykał okna i drzwi w kaplicy, dając swym zachowaniem sygnał: „… no już, już, wychodzimy, zamykamy, poszedł won”. Wstałem więc i spytałem wprost, czy mogę wykonać kilka fotografii. W odpowiedzi usłyszałem: „… po co to panu … a to braciszkowie musieliby się zgodzić, a brata Adelbarta teraz nie ma …”. Dlatego też nie robiłem nigdzie w środku zdjęć, by nie narazić się na jakieś podejrzenia.
W każdym bądź razie, jeżeli będziecie kiedyś w pobliżu, zajrzyjcie do poniszowickiego Kościoła, bo warto go zobaczyć, chociażby tylko ze względu na jego zabytkowy wystój i nastrój panujący w starych murach.

Wracając do pokonywanej trasy. Wtedy za pierwszym razem kiedy przejeżdżałem przez Poniszowice, było dość wcześnie (chyba coś krótko przed godz. 6-tą), więc zatrzymałem się tylko na chwilę przy kościele, by chwilę odetchnąć. Za kościołem zaczynał się znów dość stromy podjazd i właśnie tam przejeżdżałem obok starych po PGR-owskich obiektów. Nie wiem co to był za budynek, ale ponure wrażenie sprawiały resztki  szyb w rozbitych oknach i widok poprzekrzywianych starych lamp, jakie można było w latach 70-tych ubiegłego wieku zobaczyć w każdym państwowym obiekcie (w fabryce, w sklepach, w szpitalach). Pamiętacie, taki kształt piramidki, z trzech kół wykonanych z tworzywa. Ze starości wszystko przygięte jakoś do ziemi, wrażenie jakby za chwilę miało się ze sromota przewrócić.
W innym miejscu, już po drugiej stronie autostrady A4,po minięciu Chechła, przy drodze w kierunku  na Rudziniec znalazłem coś innego, „przygiętego ku ziemi”. Tak to właśnie to drzewo na zdjęciu poniżej.
 
 


Jakże inne jednak ten widok rodził odczucia. Wszystko ma swój początek i wszystko ma swój koniec.

Z tego miejsca już niedaleko było do Rudzińca, a dalej terenami leśnymi do Pławniowic. Przepraszam, że wracam do tematu nieufności naszych rodaków … ale to co spotkało mnie w Poniszowicach, zdarzyło mi się podobnie w Rudzińcu. Przy Urzędzie Gminy zobaczyłem tablice informującą, że droga w którą zamierzałem skręcić , prowadzi do siedziby Nadleśnictwa Rudziniec. Po przejechaniu kilkunastu metrów zobaczyłem wspaniałą rezydencję. Moja pierwsza myśl … ależ te Lasy Państwowe się na bogato stawiają. Dopiero po czasie zorientowałem się, że to nie budynki Nadleśnictwa tylko restauracja „Leśna Perła”. Naprawdę fajny obiekt, więc postanowiłem pstryknąć zdjęcie. Obiekt dość duży, więc by go uchwycić, przeszedłem na drugą stronę ulicy. Przymierzam się aparatem, a tu z domu przed którym stałem wyskakuje właścicielka posesji i na mnie z krzykiem, dlaczego fotografuję jej samochód i w ogóle kto mi pozwolił stanąć przed jej posesją ?! Nie będę dalej opisywał dalej co było, ale było po prostu mało sympatycznie.

Za to sympatycznie było wśród pól i lasów mijanych na trasie.
 


A trasa wtedy przejechana prowadziła mnie przez: Niewiesze – Poniszowice – Widów – Chechło – Rudziniec – Pławniowice.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Wyprawy dalekie i bliskie ...



„Jedną drogą Ty, drugą drogą ja
A przez drogę tylko jeden most
Pod tym mostem wiatr swoją bazę ma
Warto więc zatrzymać się na noc.

Ile nocy prześpiewanych aż po świt
Ile ognisk aż po brzask
Ile zwrotek zapamiętasz przez te dni
Schowaj w sercu ruszać czas” …
                                                            [A.Perzyński]

To fragment piosenki, którą znam od lat, która towarzyszyła mi w wielu wyprawach, na wielu obozach, rajdach … oddawała sens tamtych chwil. Tymczasem tegoroczny urlop mija mi właśnie na krótkich porannych wyprawach i długich próbach przetrwania codziennego skwaru. No cóż, taki nam się w tym roku zdarzył klimat.

Wyprawy dalekie i bliskie. Na dalekie mam nadzieję przyjdzie jeszcze czas. O dalekiej wyprawie szlakiem św. Jakuba do Santiago de Compostela na razie tylko gadam z tymi, którzy chcą lub nie chcą posłuchać. Może z tego gadania urodzi się iskra, która da początek. Wiadomo, nie da się po prostu wsiąść na siodełko roweru i porwać się na podbój dalekiego świata. To logistyka, czas, finanse … a może ja przesadzam … czytając liczne relacje  w necie, można by pomyśleć, że to tylko kwestia chęci ? No to chęci mam przeogromne … ha ! czyli mamy dobry początek :) , a teraz pora pomyśleć o pozostałych sprawach.

Tymczasem uskuteczniam wyprawy bliskie. I uwierzcie, to też może być fajne. Okazuje się, że to co „poblisku”, w zasięgu ręki, też jest fascynujące, ciekawe, czasami zaskakujące. Tyle lat jeździło się na działkę do babci i w sumie znało się tylko drogę tam i z powrotem. Działka leży nad Zalewem Pławniowickim, na terenie gminy Rudziniec. Wielokrotnie siedząc wieczorem na kei, obserwując słońce zachodzące za pobliskimi wzgórzami, człowiek zastanawiał się, cóż właśnie za nimi się kryje. A potem, jak zwykle wsiadało się do samochodu i jak najkrótszą drogą wracało się do domu. W tym roku, planując wakacyjny pobyt w Pławniowicach, postanowiłem znaleźć odpowiedzi na to pytanie. W planie miałem całodniowe wycieczki w różnych kierunkach, ale tegoroczne upały skorygowały moje plany do krótkich, niemniej intensywnych porannych wypraw. Nic to i tak warto. Świat dopiero się budzi, rześkie powietrze wypełnia płuca, pęd wiatru we włosach, szum opon zmieniający się w zależności od podłoża po którym się jedzie, tysiące zapachów nieznanych mieszczuchowi, widoki cieszące oczy i serce i wolność wyboru … teraz skręcam tu, a za chwilę tam …



Kilometraż niewielki … najkrótsza pętla jak na razie miała 12 km, najdłuższa 36 km, ale tu nie o to chodzi by „wydeptać” jak najwięcej, tylko by móc pojechać, zobaczyć, przeżyć …
No i oczywiście uchwycić momenty w migawce aparatu.

Gdzie byłem, co zobaczyłem? Nie będą to chronologicznie poukładane relacje, ot takie sobie migawki, chociażby pierwsza krótka wyprawa wzdłuż Kanału Gliwickiego, przez Taciszów do Pławniowic, gdzie w parku przy Pałacu Ballestrem’ów, próbowałem „upolować” czaplę.

Kilka zdań o samym tzw. Zespole Pałacowo Parkowym w Pławniowicach.





 Niewątpliwie jest to wspaniałe miejsce, niezwykle malownicze, sam Pałacyk jest uznawany za „architektoniczną perełkę”, a przylegający do Pałacyku park zachwyca o każdej porze roku. Ponoć początki Pławniowic da się udokumentować już od 1317 roku. Po zajęciu Śląska przez Prusy, w 1737 roku ziemię w Pławniowicach zakupił Franciszek Wolfgang von Stechow – ówczesny pierwszy starosta powiatu gliwicko-toszeckiego. W roku 1798 majątek przejmuje hrabia Karol Franciszek von Ballestrem, którego matką była Maria Elżbieta Augusta von Stechow, a ojcem Giovanni Battista Angelo Ballestrero, oficer wojska pruskiego pochodzący z Piemontu (Włochy) - protoplasta śląskiej linii rodu Ballestrem. Od tego czasu, aż do stycznia 1945 r. dobra pławniowickie wraz z pozostałymi rudzko-biskupickimi pozostawały w rękach rodziny Ballestrem, która Pławniowice obrała sobie za swą rodową siedzibę wznosząc tu w latach 1882-1885 wspaniały pałac. Po wojnie pałac został przekazany do dyspozycji władz kościelnych. W chwili obecnej w kompleksie tym działa Ośrodek Edukacyjno-Formacyjny Diecezji Gliwickiej. Informacje te zasięgnąłem ze strony internetowej poświęconej obiektowi – www.palac.plawniowice.pl – gdzie znajdziecie jego dokładną historię, piękne zdjęcia, informacje dotyczące możliwości jego zwiedzenia. Polecam, gdybyście byli w pobliżu, skorzystajcie i odwiedźcie to miejsce, bo warto. Prosty dojazd z autostrady A4.

A wracając do mojej pierwszej wyprawy … no cóż, z wielu wcześniejszych wizyt w Pławniowicach wiedziałem, że warto zajrzeć do parku i zobaczyć stary drzewostan, usiąść na ławeczce i wsłuchać się w odgłosy świata, z którymi mieszczuch nie ma nacodzień styczności. Ale tym razem zdarzyła mi się gratka. Nad parkowym stawikiem buszowała sobie młoda czapla. Wiecie pewnie jak płochliwy to ptak, wiec trudno było się do niej zbliżyć. Stąd może moje zdjęcia nie są zbyt artystyczne (to nie profesjonalny sprzęt a i umiejętności też amatorskie), ale radości z tych kilku ujęć co nie miara. Czapla polowała (chyba bardziej poprawnie byłoby – łowiła) na małe rybki w parkowym stawiku, a ja polowałem na czaplę :) . Wspaniale było ją obserwować, jak porusza się z gracją, delikatnie, powoli jakby w zwolnionym tempie, skradała się do lustra wody. Potem na dłuższą chwilę zamierała w bezruchu, by gwałtownym ale zarazem zgrabnym ruchem uderzyć dziobem w wodę, z której wyławiała rybkę po rybce. Nie wiem czy było by nadużyciem przyrównać jej ruchy do baletu, chyba nie, chyba naprawdę był to w pewnym sensie rodzaj ptasiego tańca. Fantastyczne ...

Wyprawa krótka ale pełna wzruszeń.