„… Stały przed nim szeregi książek,
a właściwie ich różnokolorowe grzbiety, cieńsze i grubsze. Jeszcze w szkole
przyszło mu na myśl, że stojące obok siebie książki są jak szereg drzwi w
tajemnym korytarzu – każde prowadzą do jakiegoś niepowtarzalnego świata,
wystarczy tylko przewrócić pierwszą kartkę, żeby doń wejść …”
To cytat z książki Henryka Tomanka pt. „Zawsze obcy”. Takie proste słowa
a jak bardzo oddające sens mojej fascynacji książkami. Zaczęło się wcześnie,
gdzieś na początku szkoły podstawowej, gdzie częściej biegałem do szkolnej
biblioteki niż za piłką na boisku. Po jakimś czasie proporcje z tym bieganiem wyrównały
się zdecydowanie, ale sentyment do książek pozostał. Bo w nich był faktycznie
inny świat od tego, który nas otaczał na co dzień.
Kiedyś, bardzo dawno temu, w czasach szkoły średniej spotkało mnie pewne
zdarzenie, po którym urodziło się jedno z moich małych marzeń. Mieliśmy
nauczyciela, któremu się zachorowało w okresie, gdy nam wszystkim wałkoniom tak
bardzo zależało na poprawie ocen. Po telefonicznych, długich negocjacjach
stanęło więc na tym, że mamy zebrać zaległe prace i przywieźć mu do sprawdzenia
do domu.
Sam profesor K. był wielkim oryginałem. Był faktycznym profesorem,
uczącym wcześniej na UJ-cie, z którego podobno relegowano go za przekonania do
różnych „śmiesznych” szkół. Oprócz
głośnego prezentowania swoich poglądów politycznych, przeciwnych „przewodniej
sile narodu”, miał dwa dyżurne tematy do dyskusji: UFO i seks. Potrafił na
przykład z własnej kieszeni wyciągnąć jakiś banknot, wręczyć go naszej klasowej
jedynaczce, prosząc ją, żeby sobie poszła kupić jakąś drożdżówkę, bo on akurat
chce z nami mężczyznami porozmawiać na
męskie tematy. I tutaj muszę zmartwić tych, którzy myślą, że były to rozmowy ociekające mięsistymi wulgaryzmami, które
kojarzą się z takimi tematami. Rozmowy były dosadne, wielce pouczające, ale na poziomie.
Ale wróćmy do mojej wizyty u profesora K., bo to właśnie ja wraz z jednym
z kolegów zostałem wydelegowany do zaniesienia naszych spóźnionych prac. Stara
kamienica na ul. Warszawskiej w Katowicach. Same drzwi wejściowe do mieszkania
robiły ogromne wrażenie, wysokie, bogato rzeźbione. Do środka wpuściła nas gosposia
pana profesora, niska, szczupła kobieta w średnim wieku, patrząc na nasze
zabłocone buciory krzywym okiem. W tym nikłej posturze drzemał jednak wielki
duch … głosem starego kaprala kazała nam te buciory zdjąć przed wejściem i
zostawić na korytarzu … ależ się wtedy nawstydziłem przez moją dziurę w
skarpecie, przez którą na wierzch wyglądał wielki palec. „Pani kapral” z
ciemnego długiego przedpokoju wprowadziła nas wreszcie do salonu. I tutaj po
raz pierwszy nas zatkało. Salon o rozmiarach chyba 5 na 6 metrów, pełen starych
mebli a na suficie … w miejscu żyrandola umocowana do sufitu połówka jaskrawo
pomalowanej na żółto kuli a na suficie wymalowany znany nam układ słoneczny.
Nie da się tego opisać prostymi słowami, to po prostu trzeba byłoby po prostu
zobaczyć. Wrażenie niesamowite …
Usiedliśmy przy dużym stole, a profesor zabrał
się za przeglądanie zwojów kalki technicznej oraz arkuszów wyliczeń, które
przynieśliśmy. Jeden rzut oka na daną pracę i dany arkusz lądował na ziemi lub
na wielkim fotelu. Te które wylądowały na fotelu, zostały wstępnie dopuszczone
do oceny, te które wylądowały na ziemi mieliśmy zabrać z powrotem, bo nie były
na tyle dobre, by profesor miał tracić dla nich czas. W którymś momencie
profesor kazał nam zebrać tak podzielone arkusze. Moje zestawienie, te z
fotela, kazał sobie zanieść do innego pomieszczenia. I tu po raz drugi opadła
mi szczęka. Okazało się, że pokoik do którego zanosiłem nasze prace okazał się
prywatną biblioteczką pana profesora. Ślepe pomieszczenie, jakieś 3 na 3 metry,
którego wyposażeniem były jedynie półki pełne książek (od ziemi po sufit –
wszystkie cztery ściany) i wielki fotel z małym stoliczkiem, postawionymi na
środku pokoju. Nie miałem możliwości przyjrzeć się szczegółowo temu
księgozbiorowi, ale przez tą krótką chwilę rzuciły mi się w oczy książki o
tytułach z niezrozumiałymi dla mnie terminami technicznymi, zbiory różnych
wierszy, piękne stylizowane okładki z napisami w języku angielskim, gdzie
widniało złotymi literami wygrawerowane
nazwisko William Shakespeare …
Ta mała chwila, spędzona w tamtej biblioteczce, zawarzyła na powstaniu
jednego z wielu niespełnionych do dzisiaj marzeń … marzy mi się taka
biblioteczka … to znaczy nie chodzi mi o zestawienie książek ale o samo
miejsce. Miejsce gdzie można by się wyłączyć, odgrodzić od wszelkich zakłóceń,
które serwuje nam otaczający nas świat, usiąść wygodnie w fotelu i „wejść do
niepowtarzalnego świata” oferowanego przez daną książkę. W realiach małego mieszkania nie ma niestety możliwości stworzenia takiej
enklawy, takiego miejsca, gdzie nie będzie słychać telewizora, gdzie nie będzie
pracować pralka, gdzie nie będą syczeć i
gwizdać pokrywki na garnkach. Ale kto wie, może jeszcze kiedyś uda mi się to
marzenie spełnić. Może uda się kiedyś
stworzyć warunki nie tylko do czytania ale i do wyeksponowania tych wszystkich
książek w jakiś sensowny sposób. Na razie muszą się one gnieździć w przyciasnej
szafie i częściowo na przypadkowych półkach, a ja muszę czytać gdzieś w biegu …
w autobusie, w tych krótkich chwilach bycia sam na sam z książką.
A co ostatnio czytałem / czytam i jak
czytam ? … to też się zmienia. Kiedyś czytałem książkę od deski do deski, by
potem sięgnąć po następną. Od jakiegoś czasu jednak zdarza mi się sięgać
jednocześnie do różnych pozycji. Czytam coś, dochodzę do pewnego momentu i
wiem, że muszę na chwilę to odłożyć, by zastanowić się nad tym co już
przeczytałem. Czasem jest to chwila, czasem dzień, tydzień …
Do czego więc muszę wrócić ? … do przeczytanej nie dawno książki Ewy
Winnickiej pt. „Obywatel Stuhr”. Pani Ewa
rozmawiała z dwójką znanych nam wszystkim aktorów – Jerzym i Maciejem Stuhrem.
Ciekawe i jakże inne spojrzenie obu panów na polską rzeczywistość. To ciekawe
doświadczenie porównać swoje zdanie i spojrzenie na to co dzieje się w naszych
realiach ze spojrzeniem osób z wielkiego świata. Znów potwierdza się sensowność
powiedzenia, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Trudno jest się
porównywać do bohaterów tej książki, ale czytając ją, przyszły mi do głowy
myśli o tym jak bardzo zmieniły się relacje pomiędzy mną a moim synem, jak
różnie patrzymy na te same rzeczy, na to co dzieje się w otaczającej nas
rzeczywistości.
Z książek, które ostatnio przeczytałem na zasadzie „od deski do deski”,
polecam „Wilki” Adama Wajraka. Po pobieżnym przeglądnięciu tego co pisze się o
autorze w necie, wiadomo że pan Adam ma pewnie tylu samych zagorzałych
wielbicielu co wręcz wrogów, ale to pewnie wynika z faktu zaangażowania się
pana Adama po stronie jednej z opcji politycznych. Ja daleki jestem od
jakiejkolwiek ze stron tego konfliktu, natomiast podziwiam pana Adama za to co
robi dla naszych braci mniejszych i za umiejętność prostego pokazania nam
otaczającego nas świata przyrody. W mojej biblioteczce jest kilka pozycji
Wajraka, które „połknąłem” w kilka dni. Lektura tych książek rodzi we mnie
poczucie konieczność działania na rzecz tego świata, który przez nasz pęd do
nowoczesności, do ciągłego ulepszania rzeczywistości, powoduje jego nieodwracalną degradację
Książką, którą czytam już dłuższy czas jest
wydawnictwo Elżbiety Sieradzińskiej pt. „Cesaria Evora” . Kilka lat temu, kiedy
muzyka Cesarii nie była u nas jeszcze tak popularna, znalazłem w necie Jej
utwór „Sodade”. Nie wiele myśląc nad tym, co niesie za sobą treść tej pieśni,
wykorzystałem ją jako podkład muzyczny do pewnej prezentacji multimedialnej.
Dopiero po jakimś czasie wróciłem do tego kawałka i do samej Cesarii. Wkrótce
ta muzyka płynąca wprost z serca bosonogiej divy, jak określano Cesarię, mocno
zakorzeniła się we mnie. Urzeczony głębokim głosem Cesarii słuchałem wszystkiego
co wpadło mi w ręce z jej repertuaru, nie zastanawiając się nad tym czym są
śpiewane przez nią morny czy coladery. Nie dane mi był niestety zobaczyć i
posłuchać Cesarii na żywo, chociaż koncertowała w sumie tak bliziutko Chorzowa.
Dopiero, kiedy na półce księgarni wypatrzyłem książkę Sieradzińskiej,
zainteresowałem się tym jak wyglądało życiowa droga wielkiej artystki z małego
Cabo Verde. A okazuje się, że wyglądało zupełnie inaczej niż sobie wyobrażałem.
To powolne czytanie omawianej książki jest
spowodowane faktem, że staram się jej lekturę uzupełniać szukaniem i
słuchaniem utworów, których tytuły znajduję w treści książki. Okazuje się, że
słyszałem jeszcze tak niewiele.
Ostatni książkowy nabytek, to jedyna książka Henryka Tomanka pt. „Zawsze
obcy”. To powieść o tematyce „górnośląskiej”, w której autor pokazuje
pogmatwane losy ludzi – Niemców i Polaków zamieszkałych na tym terenie, na tle
dramatycznych wydarzeń II wojny Światowej oraz okresu powojennego. Jakżeż
trudny to był okres, jak trudno jest zrozumieć
ten czas komuś z zewnątrz, kto „nie został dotknięty” tą ziemią. Jak
trudno zrozumieć losy tych ludzi, którym
przyszło żyć w tym miejscu. W treści tej książki znajduję bliskie memu sercu
miejsca ale i sytuacje oraz wyzwania, z którymi musieli się zmierzyć również moi
najbliżsi. Sytuacje, o których nie mogli albo nie chcieli otwarcie rozmawiać,
bo przypominanie ich otwierało stare rany. W rzeczywistości otaczającej nas w
chwili obecnej znajduje się tak wielu różnej maści osób, którzy głośno
wypowiadają się za i przeciw śląskiej tożsamości, która nie jest i nie będzie
jasna i czytelna, której nie da się sprowadzić do postaci czarno – białej. Nie
da się, bo na to jaka jest, miały wpływ tak różne uwarunkowania, jak te opisane
w książce Tomanka. Zastanawiałem się, czy lektura tej książki mogłaby mieć
wpływ na ukształtowanie poglądów tych osób o których wspomniałem powyżej. Boję
się jednak, że każda ze stron sporu wyciągnie z tej książki tylko argumenty na
potwierdzenie własnego zdania. Bo my mamy to jakoś w sobie zakorzenione, że nie
potrafimy iść środkiem drogi, tylko zawsze koniecznie musimy twardo dreptać
jednym z poboczy.
Cztery
różne tytuły, cztery różne światy …