czwartek, 25 lutego 2016

Bajeczny świat słodkości

Szukając karmy i natchnienia dla duszy
Dreptałem po Krupówkach z głową w chmurach
Natchnieniu jednak nie służy, kiedy w brzuszku dziwnie burczy
Znalazłem więc dziwną fabrykę i słodkie czary w jej murach.


A fabryka to niezwykła, mała, a pełna fantazji
W niej zręczne palce tworzą rozkosz dla podniebienia
Bajeczne lody, magiczne cukierki, tęczowe lizaki
Z uśmiechem serwują wszystkim słodką chwilę zapomnienia.


Ach w diabły niech pójdą diet różnych tortury
Dajcie smakołyk malutki dla brzuszka i duszy
Może po dawce słodyczy uśmiechnie się dzień bury
Przyjdzie natchnienie i pisanie wierszy znów ruszy.


Faktycznie … malutka to fabryka. Tak się zresztą reklamuje – jako Najmniejsza na świecie Fabryka Cukierków. Warto tam zajrzeć i uciec na chwilę w świat dzieciństwa … bo któż z nas będąc maluchem nie lubił słodkich cukierków. Wiem, wiem … już słyszę malkontentów, którzy znajdą przynajmniej kilka powodów by zniechęcić nas do słodyczy, ale wszystko jest dla ludzi, byle tylko z umiarem.


Co do słodkości z dzieciństwa … różnie to bywało. Uwielbiałem taki nasz śląski słodki przysmak, nazywany przez nas „kopalnioki”. To taka nasza śląska landrynka, czarna, jak bryła węgla. Receptura „kopalnioków” powstała w XIX wieku. Ich nazwa związana była też z działającymi na Śląsku kopalniami, gdzie ich właściciele rozdawali te cukierki górnikom kończącym  dniówkę (albo po naszemu: po szychcie). Cukierki te miały chronić zakurzone pyłem węglowym gardła górników. Tu pomocna była właśnie receptura „kopalnioka”, gdzie oprócz cukru i barwnika z węgla roślinnego, były też działające inhalacyjnie – olejek anyżowy oraz ekstrakty z dziurawca, melisy i mięty. Górnik częstował się po szychcie „kopalniokami”, zabierając przy okazji kilka dla swoich najbliższych, dlo bajtli. Wciąż mam w pamięci tamten smak … PRL-owska słodka rzeczywistość była oczywiście mniej barwna, niż teraz, ale już wtedy zastanawiałem się jak to się dzieje, że np. lizaki (z których tak trudno było ściągnąć ochronny celofan) mają tak różne kolorowe wzorki ?



Pewnie technologia wyrobu była zupełnie inna, ale gdybyście kiedyś byli w Krakowie lub w Zakopanym, zajrzyjcie do tej Fabryki, bo warto zobaczyć jak powstają te małe smakołyki.
 


Co godzinę odbywa się pokaz. Do szyb odgradzających pulpit, na którym prowadzona jest prezentacja, „poprzylepiane” są twarze zachwyconych dzieciaków i dorosłych. A na pulpicie dzieją się cuda.
Niestety, mój aparat przy szybkich zdjęciach zupełnie się gubił (okropne zdjęcie obok), stąd posiłkuję się częściowo zdjęciami zapożyczonymi ze strony Fabryki www.ciuciukrakow.pl  .
 


Do ciepłej bezbarwnej masy dokładane są różnego rodzaju naturalne barwniki i smaki. Paleta smaków jest niesamowita, według słów hostessy prowadzącej pokaz Fabryka tworzy swoje wyroby w ponad 60 smakach.
 
 

Z masy formuje się różnego kształtu wałki – okrągłe, trójkątne, prostokątne … Z wałków tych zręczne ręce pracownic tworzą fantazyjne kształty lizaków.
 
Poszczególne wałki składane są również w odpowiedni sposób w jedną wielką bryłę, które razem później tworzą w przekroju bryły fantazyjne obrazy.

 
 





Czasem jest to motyw kwiatowy, a czasem konkretny kształt, np. owieczki – tak jak na tym zdjęciu obok.

 
 

 
 
W momencie, gdy już wszystkie składniki takiej bryły są na miejscu, pracownica odpowiednio ugniatając ją, rozciąga jedną z końcówek bryły w ten sposób, że stopniowo z bryły o średnicy około tak na oko 15 cm „wyciągany” jest wałek o średnicy około 1 cm. Taki wałek cięty jest na małe kawałki i … już.
 
 
 
 
Częstujemy się smacznymi, jeszcze ciepłymi cukierkami. Co ważne, nie ma w nich żadnych ulepszaczy.
My trafiliśmy do tej manufaktury w Zakopanym (Krupówki 13) ale firma ma swoją siedzibę i taki sam salon w Krakowie przy ul. Grodzkiej. Wszystkie wyroby można na miejscu sobie kupić … o cenach nie wspomnę, ale trzeba pamiętać, że to ręczna robota J
 
No cóż, nie jestem wstanie Wam zaprezentować smaku tych małych cudów, więc podzielę się z Wami tylko kilkoma zdjęciami, które udało mi się na miejscu pstryknąć J
 





poniedziałek, 22 lutego 2016

Sześć dni pod Tatrami



Sześć dni pod Tatrami … tak szybko minęło, że nawet się nie obejrzeliśmy, a już było po wszystkim.
Już w trakcie powrotu, ktoś z rodziny w rozmowie telefonicznej spytał o wrażenia … odpowiedziałem wtedy, że po prostu widzieliśmy wiele ciekawych miejsc, spotkaliśmy ciekawych ludzi, przeżyliśmy ciekawe chwile. Ciekawe dla nas, bo wiadomo, że każdemu może się podobać co innego, każdy może się zachwycać czymś innym. Oczywiście można było zobaczyć więcej, spróbować jeszcze wielu rzeczy, ale to że czas tak szybko minął, to świadectwo tego, że nie nudziliśmy się.


Pewnie dziewczyny liczyły na więcej dni z możliwością jeżdżenia na nartach. Niestety pod Tatrami zima walczyła ciągle z wiosną i nawet w te dwa dni, kiedy dziewczyny szusowały na nartach, warunki do jazdy były trudne. Skoki temperatur były ogromne (w przeciągu dwóch godzin prawie o 100C), stąd początkowo zmrożony śnieg szybko zmieniał się w „śniegowy piasek”. Amatorów śnieżnego szaleństwa było co niemiara, więc warunki pogarszały się z każdą chwilą. Nie mniej dziewczyny pojeździły jednego dnia na terenach stacji narciarskiej na Polanie Szymoszkowej a innego dnia na stoku Rusińskiego Wierchu. Dziewczyny jeździły na nartach, a ja w tym czasie próbowałem uchwycić aparatem to co ciekawego wokoło. Mój aparat niestety coraz częściej odmawia posłuszeństwa (po zeszłorocznym upadku :( ), a moje umiejętności samodzielnego ustawiania różnych parametrów (przesłon, czasów itp.) są mizerne, stąd porządnych zdjęć mam nie wiele.

A co poza jeżdżeniem na nartach … jakżeż by inaczej spacer po Krupówkach. I tu muszę zacząć marudzić … szczerze mówiąc liczyłem na więcej „góralskości” w sercu stolicy Podhala. A tym czasem gdyby nie postój zakopiańskich dorożek i kilku lokali, których wystrój nawiązywał do elementów folkloru góralskiego, trudno byłoby się zorientować, że jest się w stolicy polskich gór.

Deptak, jak deptak … ciągłe przepychanie się pomiędzy „tabunami turystów”, pomiędzy stoiskami oferującymi tandetne wyroby „made in china”. Większość dzieciaków biegających po Krupówkach, była wyposażona w świecące miecze rycerzy Jedai z Gwiezdnych Wojen. Jakbyście nie wiedzieli, to taka najpopularniejsza tegoroczna pamiątka z pod samiuśkich Tater. Większość lokali zatłoczona do granic wytrzymałości … ach, szkoda gadać. No tak, w sumie sami współtworzyliśmy ten „tabun”, no ale być w Zakopanym i nie przespacerować się po Krupówkach … no właśnie :)

Staraliśmy się więc w trakcie takich spacerów szukać pozytywów. Na przykład bardzo pozytywnie myślących ludzi … Na pewno pozytywnie myślący i z uśmiechem podchodzący do życia był pan,

który dla uciechy gawiedzi (zwłaszcza tej milusińskiej) puszczał przeogromne mydlane bańki. Owszem, była to również jakaś forma promocji „przyrządów” do puszczania baniek, ale w jego przypadku nie było to nachalne wciskanie kitowego produktu. Jeżeli ktoś spytał, gdzie można taki sprzęt kupić, dochodziło do transakcji, ale więcej było przy tym zabawy niż handlu. Inaczej się miała sprawa na przykład z różnego rodzaju naciągaczami, proponującymi np. super kulig (tyle, że nie było na czym tego kuligu zorganizować) czy wspaniałe menu w pobliskiej knajpie.  Irytujące było nachalne namawianie na zrobienie sobie zdjęcia z piratem albo z czymś pomiędzy białym niedźwiedziem a bałwankiem z jednej z popularnych bajek Disney’a …

Dlatego staraliśmy się jak najczęściej uciekać w boczne uliczki, gdzie można było znaleźć ciekawe miejsca, trochę tańsze i spokojniejsze lokale …
Na kawę lub grzańca warto było np. wejść w jeden z zaułków Krupówek do Cafe Piano. Lokal nie wysilał się na tworzenie pseudo góralskiego wystroju, natomiast atmosfera w środku, ze względu na właścicieli lokalu i miejscowych bywalców była całkiem sympatyczna. W tle puszczane są jazzowe kawałki lub poezja śpiewana, a gospodarze lokalu mają niebywałą łatwość nawiązywania sympatycznych rozmów z klientami. Lokal jest wyposażony w swoisty „alkomat” :) Otóż najbardziej wyeksponowane miejsca, te przy samym barze, mają zaskakującą formę … bo są to miejsca na sznurkowych huśtawkach. Jeżeli u danego klienta zauważy się pierwsze objawy braku umiejętności utrzymania się na takiej huśtawce, po prostu delikatnie daje mu się znać, że już pora wracać do domu. Sympatycznie, swojsko, bez tłoku, z napojami dla milusińskich i dla dorosłych, dla amatorów wysoko oktanowych napoi i dla tych, którzy lubią napis „alcohol free” … polecamy.

A jeżeli chodzi o dogadzanie swojemu podniebieniu … to wiadomo, zależy od gustu … jednym wystarczy oscypek przypiekany na ruszcie i podawany z żurawinką, inni gustują w daniach regionalnych … tylko, gdyby spytać prawdziwego bacę czy gaździnę, pewnie by nas uświadomili, że te tzw. wyroby regionalne mają tyle wspólnego z ich codziennym jedzeniem, co … No ale cóż, jak wszyscy, to i my … spróbowaliśmy między innymi zbójnickiego szaszłyka czy oscypków różnej maści, zakopiańskiej kremówki, tureckiego kebaba, czy węgierskiego kołacza Kürtőskalács.

A propos oscypków.  Któregoś dnia zachciało nam się spróbować pizzy. Na Krupówkach jest pizzernia z sieci Dominium, ale to mamy na co dzień w domu. Znaleźliśmy więc na Placu Niepodległości restaurację – pizzernię „Cristina”. W pierwszym momencie po wejściu do środka, trochę „przeraziliśmy się”, bo wystrój lokalu był już na pierwszy rzut oka bardzo elegancki, taki lokal z wyższej półki. Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, to czy podołamy finansowo takiemu lokalowi, bo budżet mieliśmy już mocno okrojony. Okazało się jednak, że ceny są porównywalne z innymi tego typu lokalami, a walory smakowe były zdecydowanie jednak na plus. Zamówiliśmy dwie różne pizze. Obie były wyśmienite w smaku, ale jedna z nich miała ciekawą formę i nietypowe składniki. Jak sama jej nazwa mówiła – „Stella di Zakopane” – miała kształt gwiazdy. W „ramionach” tej gwiazdy  zapieczone były różne gatunki owczego sera. Takie coś innego, smacznego, z pełną paletą pozornie nie pasujących do siebie smaków – różnego rodzaju serów i świeżo zerwanych ziół oraz żurawiny … tego nie da się opisać, to trzeba po prostu spróbować.

 Mnie osobiście brakowało takich typowo regionalnych elementów, szukałem ich więc w różnego rodzaju galeriach i pracowniach, gdzie można było przynajmniej liznąć tematu. Stąd między innymi wizyta w pracowni rzeźbiarskiej przy ul. Kasprusie (niestety nie zapamiętałem nazwiska twórcy) czy w galerii Ryszarda Budnika. Tych galerii odwiedziłem jeszcze kilka, ale to właśnie u pana Ryszarda wyszło tak jakoś śmiesznie. Kiedy podziwiałem jego prace, artysta był zajęty sprzedawaniem komuś dwóch obrazów. Nie chcąc przeszkadzać w transakcji, rozglądałem się intensywnie, czy wisi gdzieś zakaz fotografowania prac. W końcu zacząłem „pstrykać” … w którymś momencie pan Ryszard podszedł do mnie i spytał z przekąsem: „… czyżby łowca pomysłów?”. Na co odparłem … nie musi się pan zupełnie o to martwić, bo ja malarzem
jestem tylko z nazwiska i żadnych zdolności plastycznych nie posiadam. Pewnie mi nie uwierzył, ale nie kazał się legitymować, więc spokojnie podziwiałem dalej jego prace.  

Pan Ryszard zajmuję się malarstwem olejnym, akwarelą i rysunkiem. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem go przy sztaludze, zwróciłem uwagę, że nie pracuje tradycyjnymi pędzlami, a raczej czymś co dla mnie było rodzajem nożyka. To właśnie tym nożykiem nakładał farbę.

 

Jak potem poczytałem w necie obrazy olejne tworzy tzw. „Ala prima” – nakładając farby na płótno wyłącznie specjalną szpachelką. Ze zdjęć, które tu widzicie obok domyślacie się, że artysta maluje właściwie wszystko … obrazy o charakterze sakralnym, pejzaże, naturę, zwierzęta, akty. Ciekawie to wszystko wyglądało. Trochę żałuję, że nie mam zdolności do szybkiego nawiązywania znajomości, bo pewnie można byłoby się o jego twórczości dowiedzieć o wiele więcej.

Pogoda nie sprzyjała dłuższym wędrówkom … stąd niestety nic nie wyszło z wyprawy do Doliny Kościeliskiej i do Doliny Chochołowskiej.






















Byliśmy na Gubałówce, skąd przynajmniej na chwilę można było podziwiać panoramę tatrzańskich szczytów.
 

I tutaj, podziwiając tę panoramę, można na chwilę było uciec w klimaty opisane przez Kazimierza Przerwa – Tetmajera :
Ciche, mistyczne Tatry, owe wieczne głusze
zimowych, śnieżnych pustyń, owe zapadliska,
niedostępne wśród złomów, gdzie jeden się wciska
mrok i gdzie wicher końcem swych skrzydeł uderza …”
.

 Można by jeszcze długo tak pisać, ale coś musi zostać na później, więc jeszcze tylko kilka zdjęć poniżej ...





poniedziałek, 1 lutego 2016

Cztery różne tytuły, cztery różne światy …

„… Stały przed nim szeregi książek, a właściwie ich różnokolorowe grzbiety, cieńsze i grubsze. Jeszcze w szkole przyszło mu na myśl, że stojące obok siebie książki są jak szereg drzwi w tajemnym korytarzu – każde prowadzą do jakiegoś niepowtarzalnego świata, wystarczy tylko przewrócić pierwszą kartkę, żeby doń wejść …”
To cytat z książki Henryka Tomanka pt. „Zawsze obcy”. Takie proste słowa a jak bardzo oddające sens mojej fascynacji książkami.  Zaczęło się wcześnie, gdzieś na początku szkoły podstawowej, gdzie częściej biegałem do szkolnej biblioteki niż za piłką na boisku. Po jakimś czasie proporcje z tym bieganiem wyrównały się zdecydowanie, ale sentyment do książek pozostał. Bo w nich był faktycznie inny świat od tego, który nas otaczał na co dzień. 
 
Kiedyś, bardzo dawno temu, w czasach szkoły średniej spotkało mnie pewne zdarzenie, po którym urodziło się jedno z moich małych marzeń. Mieliśmy nauczyciela, któremu się zachorowało w okresie, gdy nam wszystkim wałkoniom tak bardzo zależało na poprawie ocen. Po telefonicznych, długich negocjacjach stanęło więc na tym, że mamy zebrać zaległe prace i przywieźć mu do sprawdzenia do domu.
 
Sam profesor K. był wielkim oryginałem. Był faktycznym profesorem, uczącym wcześniej na UJ-cie, z którego podobno relegowano go za przekonania do różnych „śmiesznych” szkół. Oprócz  głośnego prezentowania swoich poglądów politycznych, przeciwnych „przewodniej sile narodu”, miał dwa dyżurne tematy do dyskusji: UFO i seks. Potrafił na przykład z własnej kieszeni wyciągnąć jakiś banknot, wręczyć go naszej klasowej jedynaczce, prosząc ją, żeby sobie poszła kupić jakąś drożdżówkę, bo on akurat chce z nami mężczyznami porozmawiać  na męskie tematy. I tutaj muszę zmartwić tych, którzy myślą, że były to rozmowy  ociekające mięsistymi wulgaryzmami, które kojarzą się z takimi tematami. Rozmowy były dosadne, wielce pouczające, ale na poziomie.
 
Ale wróćmy do mojej wizyty u profesora K., bo to właśnie ja wraz z jednym z kolegów zostałem wydelegowany do zaniesienia naszych spóźnionych prac. Stara kamienica na ul. Warszawskiej w Katowicach. Same drzwi wejściowe do mieszkania robiły ogromne wrażenie, wysokie, bogato rzeźbione. Do środka wpuściła nas gosposia pana profesora, niska, szczupła kobieta w średnim wieku, patrząc na nasze zabłocone buciory krzywym okiem. W tym nikłej posturze drzemał jednak wielki duch … głosem starego kaprala kazała nam te buciory zdjąć przed wejściem i zostawić na korytarzu … ależ się wtedy nawstydziłem przez moją dziurę w skarpecie, przez którą na wierzch wyglądał wielki palec. „Pani kapral” z ciemnego długiego przedpokoju wprowadziła nas wreszcie do salonu. I tutaj po raz pierwszy nas zatkało. Salon o rozmiarach chyba 5 na 6 metrów, pełen starych mebli a na suficie … w miejscu żyrandola umocowana do sufitu połówka jaskrawo pomalowanej na żółto kuli a na suficie wymalowany znany nam układ słoneczny. Nie da się tego opisać prostymi słowami, to po prostu trzeba byłoby po prostu zobaczyć. Wrażenie niesamowite …
 
Usiedliśmy przy dużym stole, a profesor zabrał się za przeglądanie zwojów kalki technicznej oraz arkuszów wyliczeń, które przynieśliśmy. Jeden rzut oka na daną pracę i dany arkusz lądował na ziemi lub na wielkim fotelu. Te które wylądowały na fotelu, zostały wstępnie dopuszczone do oceny, te które wylądowały na ziemi mieliśmy zabrać z powrotem, bo nie były na tyle dobre, by profesor miał tracić dla nich czas. W którymś momencie profesor kazał nam zebrać tak podzielone arkusze. Moje zestawienie, te z fotela, kazał sobie zanieść do innego pomieszczenia. I tu po raz drugi opadła mi szczęka. Okazało się, że pokoik do którego zanosiłem nasze prace okazał się prywatną biblioteczką pana profesora. Ślepe pomieszczenie, jakieś 3 na 3 metry, którego wyposażeniem były jedynie półki pełne książek (od ziemi po sufit – wszystkie cztery ściany) i wielki fotel z małym stoliczkiem, postawionymi na środku pokoju. Nie miałem możliwości przyjrzeć się szczegółowo temu księgozbiorowi, ale przez tą krótką chwilę rzuciły mi się w oczy książki o tytułach z niezrozumiałymi dla mnie terminami technicznymi, zbiory różnych wierszy, piękne stylizowane okładki z napisami w języku angielskim, gdzie widniało złotymi literami wygrawerowane  nazwisko William Shakespeare …
 
Ta mała chwila, spędzona w tamtej biblioteczce, zawarzyła na powstaniu jednego z wielu niespełnionych do dzisiaj marzeń … marzy mi się taka biblioteczka … to znaczy nie chodzi mi o zestawienie książek ale o samo miejsce. Miejsce gdzie można by się wyłączyć, odgrodzić od wszelkich zakłóceń, które serwuje nam otaczający nas świat, usiąść wygodnie w fotelu i „wejść do niepowtarzalnego świata” oferowanego przez daną książkę. W realiach małego mieszkania nie ma niestety możliwości stworzenia takiej enklawy, takiego miejsca, gdzie nie będzie słychać telewizora, gdzie nie będzie pracować pralka, gdzie nie będą syczeć  i gwizdać pokrywki na garnkach. Ale kto wie, może jeszcze kiedyś uda mi się to marzenie spełnić.  Może uda się kiedyś stworzyć warunki nie tylko do czytania ale i do wyeksponowania tych wszystkich książek w jakiś sensowny sposób. Na razie muszą się one gnieździć w przyciasnej szafie i częściowo na przypadkowych półkach, a ja muszę czytać gdzieś w biegu … w autobusie, w tych krótkich chwilach bycia sam na sam z książką.
 




A co ostatnio czytałem / czytam  i jak czytam ? … to też się zmienia. Kiedyś czytałem książkę od deski do deski, by potem sięgnąć po następną. Od jakiegoś czasu jednak zdarza mi się sięgać jednocześnie do różnych pozycji. Czytam coś, dochodzę do pewnego momentu i wiem, że muszę na chwilę to odłożyć, by zastanowić się nad tym co już przeczytałem. Czasem jest to chwila, czasem dzień, tydzień …
 




Do czego więc muszę wrócić ? … do przeczytanej nie dawno książki Ewy Winnickiej pt. „Obywatel Stuhr”.  Pani Ewa rozmawiała z dwójką znanych nam wszystkim aktorów – Jerzym i Maciejem Stuhrem. Ciekawe i jakże inne spojrzenie obu panów na polską rzeczywistość. To ciekawe doświadczenie porównać swoje zdanie i spojrzenie na to co dzieje się w naszych realiach ze spojrzeniem osób z wielkiego świata. Znów potwierdza się sensowność powiedzenia, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Trudno jest się porównywać do bohaterów tej książki, ale czytając ją, przyszły mi do głowy myśli o tym jak bardzo zmieniły się relacje pomiędzy mną a moim synem, jak różnie patrzymy na te same rzeczy, na to co dzieje się w otaczającej nas rzeczywistości.
 
Z książek, które ostatnio przeczytałem na zasadzie „od deski do deski”, polecam „Wilki” Adama Wajraka. Po pobieżnym przeglądnięciu tego co pisze się o autorze w necie, wiadomo że pan Adam ma pewnie tylu samych zagorzałych wielbicielu co wręcz wrogów, ale to pewnie wynika z faktu zaangażowania się pana Adama po stronie jednej z opcji politycznych. Ja daleki jestem od jakiejkolwiek ze stron tego konfliktu, natomiast podziwiam pana Adama za to co robi dla naszych braci mniejszych i za umiejętność prostego pokazania nam otaczającego nas świata przyrody. W mojej biblioteczce jest kilka pozycji Wajraka, które „połknąłem” w kilka dni. Lektura tych książek rodzi we mnie poczucie konieczność działania na rzecz tego świata, który przez nasz pęd do nowoczesności, do ciągłego ulepszania rzeczywistości, powoduje  jego nieodwracalną degradację
 
 
Książką, którą czytam już dłuższy czas jest wydawnictwo Elżbiety Sieradzińskiej pt. „Cesaria Evora” . Kilka lat temu, kiedy muzyka Cesarii nie była u nas jeszcze tak popularna, znalazłem w necie Jej utwór „Sodade”. Nie wiele myśląc nad tym, co niesie za sobą treść tej pieśni, wykorzystałem ją jako podkład muzyczny do pewnej prezentacji multimedialnej. Dopiero po jakimś czasie wróciłem do tego kawałka i do samej Cesarii. Wkrótce ta muzyka płynąca wprost z serca bosonogiej divy, jak określano Cesarię, mocno zakorzeniła się we mnie. Urzeczony głębokim głosem Cesarii słuchałem wszystkiego co wpadło mi w ręce z jej repertuaru, nie zastanawiając się nad tym czym są śpiewane przez nią morny czy coladery. Nie dane mi był niestety zobaczyć i posłuchać Cesarii na żywo, chociaż koncertowała w sumie tak bliziutko Chorzowa. Dopiero, kiedy na półce księgarni wypatrzyłem książkę Sieradzińskiej, zainteresowałem się tym jak wyglądało życiowa droga wielkiej artystki z małego Cabo Verde. A okazuje się, że wyglądało zupełnie inaczej niż sobie wyobrażałem. To powolne czytanie omawianej książki jest  spowodowane faktem, że staram się jej lekturę uzupełniać szukaniem i słuchaniem utworów, których tytuły znajduję w treści książki. Okazuje się, że słyszałem jeszcze tak niewiele.

Ostatni książkowy nabytek, to jedyna książka Henryka Tomanka pt. „Zawsze obcy”. To powieść o tematyce „górnośląskiej”, w której autor pokazuje pogmatwane losy ludzi – Niemców i Polaków zamieszkałych na tym terenie, na tle dramatycznych wydarzeń II wojny Światowej oraz okresu powojennego. Jakżeż trudny to był okres, jak trudno jest zrozumieć  ten czas komuś z zewnątrz, kto „nie został dotknięty” tą ziemią. Jak trudno zrozumieć  losy tych ludzi, którym przyszło żyć w tym miejscu. W treści tej książki znajduję bliskie memu sercu miejsca ale i sytuacje oraz wyzwania, z którymi musieli się zmierzyć również moi najbliżsi. Sytuacje, o których nie mogli albo nie chcieli otwarcie rozmawiać, bo przypominanie ich otwierało stare rany. W rzeczywistości otaczającej nas w chwili obecnej znajduje się tak wielu różnej maści osób, którzy głośno wypowiadają się za i przeciw śląskiej tożsamości, która nie jest i nie będzie jasna i czytelna, której nie da się sprowadzić do postaci czarno – białej. Nie da się, bo na to jaka jest, miały wpływ tak różne uwarunkowania, jak te opisane w książce Tomanka. Zastanawiałem się, czy lektura tej książki mogłaby mieć wpływ na ukształtowanie poglądów tych osób o których wspomniałem powyżej. Boję się jednak, że każda ze stron sporu wyciągnie z tej książki tylko argumenty na potwierdzenie własnego zdania. Bo my mamy to jakoś w sobie zakorzenione, że nie potrafimy iść środkiem drogi, tylko zawsze koniecznie musimy twardo dreptać jednym z poboczy.
 
Cztery różne tytuły, cztery różne światy …