poniedziałek, 22 lutego 2016

Sześć dni pod Tatrami



Sześć dni pod Tatrami … tak szybko minęło, że nawet się nie obejrzeliśmy, a już było po wszystkim.
Już w trakcie powrotu, ktoś z rodziny w rozmowie telefonicznej spytał o wrażenia … odpowiedziałem wtedy, że po prostu widzieliśmy wiele ciekawych miejsc, spotkaliśmy ciekawych ludzi, przeżyliśmy ciekawe chwile. Ciekawe dla nas, bo wiadomo, że każdemu może się podobać co innego, każdy może się zachwycać czymś innym. Oczywiście można było zobaczyć więcej, spróbować jeszcze wielu rzeczy, ale to że czas tak szybko minął, to świadectwo tego, że nie nudziliśmy się.


Pewnie dziewczyny liczyły na więcej dni z możliwością jeżdżenia na nartach. Niestety pod Tatrami zima walczyła ciągle z wiosną i nawet w te dwa dni, kiedy dziewczyny szusowały na nartach, warunki do jazdy były trudne. Skoki temperatur były ogromne (w przeciągu dwóch godzin prawie o 100C), stąd początkowo zmrożony śnieg szybko zmieniał się w „śniegowy piasek”. Amatorów śnieżnego szaleństwa było co niemiara, więc warunki pogarszały się z każdą chwilą. Nie mniej dziewczyny pojeździły jednego dnia na terenach stacji narciarskiej na Polanie Szymoszkowej a innego dnia na stoku Rusińskiego Wierchu. Dziewczyny jeździły na nartach, a ja w tym czasie próbowałem uchwycić aparatem to co ciekawego wokoło. Mój aparat niestety coraz częściej odmawia posłuszeństwa (po zeszłorocznym upadku :( ), a moje umiejętności samodzielnego ustawiania różnych parametrów (przesłon, czasów itp.) są mizerne, stąd porządnych zdjęć mam nie wiele.

A co poza jeżdżeniem na nartach … jakżeż by inaczej spacer po Krupówkach. I tu muszę zacząć marudzić … szczerze mówiąc liczyłem na więcej „góralskości” w sercu stolicy Podhala. A tym czasem gdyby nie postój zakopiańskich dorożek i kilku lokali, których wystrój nawiązywał do elementów folkloru góralskiego, trudno byłoby się zorientować, że jest się w stolicy polskich gór.

Deptak, jak deptak … ciągłe przepychanie się pomiędzy „tabunami turystów”, pomiędzy stoiskami oferującymi tandetne wyroby „made in china”. Większość dzieciaków biegających po Krupówkach, była wyposażona w świecące miecze rycerzy Jedai z Gwiezdnych Wojen. Jakbyście nie wiedzieli, to taka najpopularniejsza tegoroczna pamiątka z pod samiuśkich Tater. Większość lokali zatłoczona do granic wytrzymałości … ach, szkoda gadać. No tak, w sumie sami współtworzyliśmy ten „tabun”, no ale być w Zakopanym i nie przespacerować się po Krupówkach … no właśnie :)

Staraliśmy się więc w trakcie takich spacerów szukać pozytywów. Na przykład bardzo pozytywnie myślących ludzi … Na pewno pozytywnie myślący i z uśmiechem podchodzący do życia był pan,

który dla uciechy gawiedzi (zwłaszcza tej milusińskiej) puszczał przeogromne mydlane bańki. Owszem, była to również jakaś forma promocji „przyrządów” do puszczania baniek, ale w jego przypadku nie było to nachalne wciskanie kitowego produktu. Jeżeli ktoś spytał, gdzie można taki sprzęt kupić, dochodziło do transakcji, ale więcej było przy tym zabawy niż handlu. Inaczej się miała sprawa na przykład z różnego rodzaju naciągaczami, proponującymi np. super kulig (tyle, że nie było na czym tego kuligu zorganizować) czy wspaniałe menu w pobliskiej knajpie.  Irytujące było nachalne namawianie na zrobienie sobie zdjęcia z piratem albo z czymś pomiędzy białym niedźwiedziem a bałwankiem z jednej z popularnych bajek Disney’a …

Dlatego staraliśmy się jak najczęściej uciekać w boczne uliczki, gdzie można było znaleźć ciekawe miejsca, trochę tańsze i spokojniejsze lokale …
Na kawę lub grzańca warto było np. wejść w jeden z zaułków Krupówek do Cafe Piano. Lokal nie wysilał się na tworzenie pseudo góralskiego wystroju, natomiast atmosfera w środku, ze względu na właścicieli lokalu i miejscowych bywalców była całkiem sympatyczna. W tle puszczane są jazzowe kawałki lub poezja śpiewana, a gospodarze lokalu mają niebywałą łatwość nawiązywania sympatycznych rozmów z klientami. Lokal jest wyposażony w swoisty „alkomat” :) Otóż najbardziej wyeksponowane miejsca, te przy samym barze, mają zaskakującą formę … bo są to miejsca na sznurkowych huśtawkach. Jeżeli u danego klienta zauważy się pierwsze objawy braku umiejętności utrzymania się na takiej huśtawce, po prostu delikatnie daje mu się znać, że już pora wracać do domu. Sympatycznie, swojsko, bez tłoku, z napojami dla milusińskich i dla dorosłych, dla amatorów wysoko oktanowych napoi i dla tych, którzy lubią napis „alcohol free” … polecamy.

A jeżeli chodzi o dogadzanie swojemu podniebieniu … to wiadomo, zależy od gustu … jednym wystarczy oscypek przypiekany na ruszcie i podawany z żurawinką, inni gustują w daniach regionalnych … tylko, gdyby spytać prawdziwego bacę czy gaździnę, pewnie by nas uświadomili, że te tzw. wyroby regionalne mają tyle wspólnego z ich codziennym jedzeniem, co … No ale cóż, jak wszyscy, to i my … spróbowaliśmy między innymi zbójnickiego szaszłyka czy oscypków różnej maści, zakopiańskiej kremówki, tureckiego kebaba, czy węgierskiego kołacza Kürtőskalács.

A propos oscypków.  Któregoś dnia zachciało nam się spróbować pizzy. Na Krupówkach jest pizzernia z sieci Dominium, ale to mamy na co dzień w domu. Znaleźliśmy więc na Placu Niepodległości restaurację – pizzernię „Cristina”. W pierwszym momencie po wejściu do środka, trochę „przeraziliśmy się”, bo wystrój lokalu był już na pierwszy rzut oka bardzo elegancki, taki lokal z wyższej półki. Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, to czy podołamy finansowo takiemu lokalowi, bo budżet mieliśmy już mocno okrojony. Okazało się jednak, że ceny są porównywalne z innymi tego typu lokalami, a walory smakowe były zdecydowanie jednak na plus. Zamówiliśmy dwie różne pizze. Obie były wyśmienite w smaku, ale jedna z nich miała ciekawą formę i nietypowe składniki. Jak sama jej nazwa mówiła – „Stella di Zakopane” – miała kształt gwiazdy. W „ramionach” tej gwiazdy  zapieczone były różne gatunki owczego sera. Takie coś innego, smacznego, z pełną paletą pozornie nie pasujących do siebie smaków – różnego rodzaju serów i świeżo zerwanych ziół oraz żurawiny … tego nie da się opisać, to trzeba po prostu spróbować.

 Mnie osobiście brakowało takich typowo regionalnych elementów, szukałem ich więc w różnego rodzaju galeriach i pracowniach, gdzie można było przynajmniej liznąć tematu. Stąd między innymi wizyta w pracowni rzeźbiarskiej przy ul. Kasprusie (niestety nie zapamiętałem nazwiska twórcy) czy w galerii Ryszarda Budnika. Tych galerii odwiedziłem jeszcze kilka, ale to właśnie u pana Ryszarda wyszło tak jakoś śmiesznie. Kiedy podziwiałem jego prace, artysta był zajęty sprzedawaniem komuś dwóch obrazów. Nie chcąc przeszkadzać w transakcji, rozglądałem się intensywnie, czy wisi gdzieś zakaz fotografowania prac. W końcu zacząłem „pstrykać” … w którymś momencie pan Ryszard podszedł do mnie i spytał z przekąsem: „… czyżby łowca pomysłów?”. Na co odparłem … nie musi się pan zupełnie o to martwić, bo ja malarzem
jestem tylko z nazwiska i żadnych zdolności plastycznych nie posiadam. Pewnie mi nie uwierzył, ale nie kazał się legitymować, więc spokojnie podziwiałem dalej jego prace.  

Pan Ryszard zajmuję się malarstwem olejnym, akwarelą i rysunkiem. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem go przy sztaludze, zwróciłem uwagę, że nie pracuje tradycyjnymi pędzlami, a raczej czymś co dla mnie było rodzajem nożyka. To właśnie tym nożykiem nakładał farbę.

 

Jak potem poczytałem w necie obrazy olejne tworzy tzw. „Ala prima” – nakładając farby na płótno wyłącznie specjalną szpachelką. Ze zdjęć, które tu widzicie obok domyślacie się, że artysta maluje właściwie wszystko … obrazy o charakterze sakralnym, pejzaże, naturę, zwierzęta, akty. Ciekawie to wszystko wyglądało. Trochę żałuję, że nie mam zdolności do szybkiego nawiązywania znajomości, bo pewnie można byłoby się o jego twórczości dowiedzieć o wiele więcej.

Pogoda nie sprzyjała dłuższym wędrówkom … stąd niestety nic nie wyszło z wyprawy do Doliny Kościeliskiej i do Doliny Chochołowskiej.






















Byliśmy na Gubałówce, skąd przynajmniej na chwilę można było podziwiać panoramę tatrzańskich szczytów.
 

I tutaj, podziwiając tę panoramę, można na chwilę było uciec w klimaty opisane przez Kazimierza Przerwa – Tetmajera :
Ciche, mistyczne Tatry, owe wieczne głusze
zimowych, śnieżnych pustyń, owe zapadliska,
niedostępne wśród złomów, gdzie jeden się wciska
mrok i gdzie wicher końcem swych skrzydeł uderza …”
.

 Można by jeszcze długo tak pisać, ale coś musi zostać na później, więc jeszcze tylko kilka zdjęć poniżej ...





1 komentarz:

  1. Tatry - o każdej porze roku zachwycają mnie tak samo!Pozdrawiam*

    OdpowiedzUsuń